Wspomnienia

Byłem wtedy dzieckiem

Data publikacji: 2011-11-17


Zamieszczone przez: wieslaw-paluchowski

Byłem wtedy dzieckiem

1 września 1939 roku miałem niespełna 5 lat. Moje wspomnienia z tego tragicznego września, z oczywistych względów nie mogą być pełne i dotyczą
jedynie tych zdarzeń, które w sposób specjalnie silny wryły się w dziecięcą pamięć. Mieszkaliśmy wtedy z Mamą w Kutnie, w domu przy ulicy Narutowicza 30. Dziś dom ten już nie istnieje, wtedy był naszym gniazdem i
ostoją. Tato, który był starszym sierżantem 37 pułku piechoty, dużo wcześniej wraz z pułkiem wymaszerował gdzieś w Polskę. Dzień po zbombardowaniu Kutna, konnym wozem przyjechał po nas dziadek. Ojciec Mamy, mieszkający w Dąbrowicach, postanowił zabrać nas na wieś uznając, że tam będziemy bezpieczniejsi. Wraz z nami wyjechała tym wozem zaprzyjaźniona rodzina Zarębów. Zabrawszy jedynie podręczne rzeczy, bocznymi drogami, przez Ostrowy i Lipiny, wyruszyliśmy wieczorem w drogę.
Główne trakty zapchane już były pojazdami wojskowymi i uciekinierami. Najmłodsi podróżnicy, zważywszy na późną porę, ukołysani stukotem
metalowych obręczy wozu wkrótce posnęli w objęciach matek. Obudziłem się rano już w domu dziadków. Na skraju Dąbrowie, w dzielnicy Piotrowo, było położone dość duże, jak na owe czasy, bo 20 morgowe gospodarstwo mego protoplasty po kądzieli Franciszka Kowalewskiego, posła na sejmik powiatowy w Kutnie. Zabudowania gospodarskie wypełnione zwierzętami, a były tam konie, krowy, świnie, nie licząc ptactwa, jak i niewielki sad owocowy, stanowiły obiekty wielkiego zainteresowania, nas miejskich dzieciaków. Niestety, mimo położenia przy zupełnie bocznej gruntowej drodze, obejście dziadków było stale wręcz oblężone przez grupy uciekinierów. Zamożny gospodarz nie żałował zmęczonym wędrowcom wody, kromki chleba czy mleka dla dzieci. Być może fama o przyjaznym nastawieniu gospodarzy powodowała, iż nawała
próbujących uciec od wojny ludzi, nie omijała tego domu, gdzie można było
bezpiecznie odpocząć. Ten stały napływ nowych obcych, nam dzieciom przeszkadzał, gdyż nie mogliśmy się swobodnie bawić i zwiedzać egzotycznych
dla nas zakamarków gospodarstwa. Ja z Mamą wyruszaliśmy najczęściej w pole, a to wypędzając przy okazji krowy na pastwisko, a to po prostu ruszając na
spacer, ot tak przed siebie. Raz taka wędrówka mogła zakończyć się dla nas tragicznie. Wędrowaliśmy niespiesznie wzdłuż plantacji urodziwych buraków
cukrowych. Byłem zauroczony zielonością buraczanych liści, furkotem stadka kuropatw poderwanych z dróżki. Kurki zapadły w niedalekie rżysko i zwoływały się czyżykaniem. Ale w te sielankowe odgłosy zaczęły się wdzierać jakieś inne, niepokojące dźwięki. To był narastający warkot samolotów. Nie było to jednak głuche dudnienie samolotowych motorów lecących wysoko, do monotonii których zaczynaliśmy się już niestety przyzwyczajać. Były to zmieniające swe natężenie wycia silników pracujących na najwyższych
obrotach. Mama, przecież żona zawodowego wojskowego, zatrzymała się i zaczęła z zainteresowaniem obserwować niebo. To zainteresowanie udzieliło się i mnie. We wrześniowy pogodny dzień, byliśmy obserwatorami lotniczej bitwy.
W powietrznej karuzeli zwijało się kilkanaście samolotów, a charakterystyczne stukoty karabinów czy działek, świadczyły o zaciętości walki. Jeden z
samolotów zaczął dymić i spadać gdzieś na wschód od nas. Zresztą i reszta też
się oddalała. Duża odległość nie pozwalała na ocenę, gdzie spadł samolot i co z pozostałymi. Jak się później okazało była to walka kilkunastu niemieckich
myśliwców z trzema polskimi bombowcami. Niemcy zaatakowali polowe
lotnisko w pobliżu Ostrów, a znajdujące się tam akurat samoloty, zdołały wystartować i podjęły nierówną walkę w powietrzu. Niestety zostały wszystkie
one strącone przez niemieckich pilotów. Zresztą ci ostatni, po dłuższej chwili wrócili w nasze pobliże. Widocznie rozgrzani zwycięską bitwą lotnicy, nie dość
mieli wrażeń, bo zaczęli atakować cele na ziemi. Oczywiście nie były to cele wojskowe, bo w okolicy Dąbrowic w tym czasie nie było żadnego, nawet
przemieszczającego się wojska. Oni zaczęli polować na ludzi poruszających się po drogach, czy pracujących w polu. Jak dziś pamiętam, jak Mateczka
popchnęła mnie w buraki aż upadłem, a sama nakryła mnie swoim ciałem. Seria pocisków z karabinów maszynowych z charakterystycznym świstem pocięła
buraczane liście, na szczęście obok, ale bardzo blisko nas. Nie zdając sobie sprawy z zagrożenia ten świst przyjąłem jako coś strasznego na tyle, że nawet nie protestowałem kiedy matczyne ciało jeszcze przez długą chwilę przyciskało
mnie do ziemi.

Tego samego dnia ominęło mnie następne niebezpieczeństwo, a to dzięki temu, że nie dostałem czekolady, o co zresztą miałem pretensję. Otóż w tym czasie, kiedy przeżywaliśmy w polu lotniczy atak, w gospodarstwie dziadków zatrzymała się kolejna grupa uchodźców. Odchodząc zostawili w podzięce za
schronienie, tabliczkę czekolady dla dzieci. Tego dnia kręciło się w gospodarstwie kilkoro dzieciaków, które natychmiast zjadły smakołyk, nie czekając na mój powrót. Wszystkie dzieci niestety pochorowały się. Po tym poczęstunku dostały prawie natychmiast biegunki. Być może czekolada była po prostu przeterminowana, ale panująca psychoza o działaniach sabotażystów i
niemieckich szpiegów spowodowała, że następnych wędrowców przyjmowano już mniej serdecznie. Nie wiedzieć czemu, ja jednak miałem żal, że mi nic nie
zostawili, choć dzięki temu uniknąłem sensacji żołądkowych. Wkrótce było po wszystkim. Odbyła się bitwa nad Bzurą, Kutno zajęły wojska niemieckie i
rozpoczął się czas niewoli. Pod koniec września wróciliśmy do Kutna. Niestety nasze mieszkanie zajęli okupanci, wraz z całym wyposażeniem. To była klęska. W mieszkaniu został przecież dorobek całego życia rodziców. Na marginesie warto chyba dodać, że po wojnie to mieszkanie zajęli Rosjanie, jako mienie poniemieckie. Widocznie gdzieś tam w niemieckiej ewidencji zarejestrowano jeńca — starszego sierżanta Jana Ciążelę, bo przydzielono jego rodzinie lokal. Był to prymitywny pokoik na poddaszu, o trzcinowych ścianach, zimny i nieprzytulny, na strychu
piętrowej kamienicy przy ulicy Podrzecznej 21. Wtedy to musiałem się nauczyć, że mieszkam na „Waserstrasse ajnu cwancych”. Nie mam awersji do języka niemieckiego, ale jakoś w późniejszych latach wolałem uczyć się innych języków.
W tym pamiętnym wrześniu rozpoczęliśmy wojenną gehennę. Tylko dzięki temu, że Mama była dobrą krawcową, udało nam się przeżyć wojenne lata.
Mieszkaliśmy głównie w Kutnie, ale i w okolicach. Do Dąbrowic nie było po co wracać, bo dziadków wkrótce wysiedlono jak i mamy siostrę z mężem i dziećmi. Mieli oni w Dąbrowicach małą masarnię i sklepik, które musieli zostawić, kiedy przesiedlono ich do Ostrów. Tam też czasami pomieszkiwałem. Dalsze losy mojej rodziny, to temat na inne opowiadanie, zresztą długie i ponure. Wspomnę tylko, że po ucieczce Taty z niewoli, Jemu udało się przekroczyć granicę Generalnej Guberni, nam już nie. Kiedy dopadła mnie gruźlica było już naprawdę kiepsko, ale jakoś przeżyliśmy. Wyzwolenie zastało mnie znów w Dąbrowicach dokąd uciekłem, gdy Mamę zabrano na budowę okopów pod Płock. Tamten wrzesień do końca życia kojarzyć mi się będzie ze świstem kul w burakach, wymarzonym smakiem niezjedzonej czekolady i płaczem matki pod
drzwiami zarekwirowanego mieszkania. A był to jedynie przedsionek długiego okupacyjnego piekła.


Źródła
Zapiski wspomnień Kazimierza Ciążeli
Autor wspomnienia
Kazimierz Ciążela
Data zebrania
16.11.2011
Zebrane przez